Historia szpinakowego naleśnika

Nie będzie odkrywcze, gdy napiszę, że lubię planować. Że mam słomiany zapał również nie. Jedno jest jednak pewne: do naleśników nie jestem stworzona. Do robienia, bo z konsumpcją nie mam absolutnie żadnych problemów. Mam do naleśników dwie lewe ręce i nie wstydzę się tego przyznać. Szcześliwie jest w moim życiu ktoś, kto lubi i potrafi zrobić takie naleśniory, że dałabym się za nie pokroić. Miałam w życiu wiele prób naleśnikowych, ale tylko jedną mogę się pochwalić publicznie. Szpinakowe naleśniki wytrawne to chyba jedyna forma naleśnika jaka mi wyszła. To pewnie był jednorazowy wyczyn, bo skutecznie zniechęciłam się do produkcji tego typu jedzenia. Wyobraź sobie krajobraz kuchenny jak po wojnie. Tak, właśnie tak wyglądała kuchnia, gdy skończyłam robić naleśniki. To było rok temu. Nadal moja ręka nie tknęła robienia naleśnika. Nadal nie wiem, co zadziało się tamtego ostatniego razu, gdy robiłam zdjęcia do dzisiejszego posta. Jakiś czas temu znalazłam te stare zdjęcia, a że bardzo mi się podobają żal ich nie wykorzystać. 



Pamiętam, że było gorąco i miałam mnóstwo szpinaku. Pomidory suszone wyskakiwały mi wręcz ze słoiczka w lodówce. Kupiłam też wtedy ricottę, bo miałam ochotę na nowe smaki. Szpinak miałam w zapasie z uwagi na ówczesną fanaberię z koktajlami w roli posiłków. W kilku miejscach w sieci wyczytałam, że kilka garści szpinaku zblendowanych z mlekiem na gładką masę i dodanych do typowego ciasta naleśnikowego będzie wystarczające, by wyczarować zielone maleństwa. Na pewno tak było. Niestety moje naleśnikowe upośledzenie dało o sobie znać. Zużyłam wszystkie patelnie jakie były w domu. Z porcji z której teoretycznie miałam usmażyć 15 naleśników....zostało ich może 6. Marnie, co nie? Podręcznikowo jest tak, że naleśnik jest gotowy do obrócenia na drugą stronę, gdy jego brzegi swobodnie odchodzą od patelni. No cóż, moje naleśniki szpinakowe były uparte i nie chciały z patelni zejść. Albo jeszcze inaczej: jak już schodziły to w kawałkach. Generalnie nadal wspominam to jako traumę. 



Odratowałam to co się dało. Zrobiłam z nich sakiewki z wytrawnym nadzieniem. Zużyłam kupioną okazjonalnie ricottę, którą wymieszałam z odrobiną oliwy, suszonymi pomidorami i oliwkami. Przewiązałam sakiewki szczypiorkiem, który też nie palił się do współpracy i urywał, gdy zawiązywałam supełki. Nie wiem, jak to innym ludziom wychodzi, ale mnie wtedy kompletnie nie wyszło przystrajanie potraw. Może ma to związek z brakiem talentu? Nie umiem rysować, nawet wyklejanki w przedszkolu szły mi słabo. Ale za to zdjęcia są ładne. Bardzo lubię fotografować jedzenie. Ono nie marudzi i fochów zazwyczaj nie stroi ( nie licząc naleśników ). 



Gdy ktoś mnie pyta, dlaczego nie noszę wszędzie mojej lustrzanki, bądź po co mi ona skoro nie robię zdjęć ludziom ani przyrodzie, odpowiedź jest prosta. Nie lubię nosić przy sobie rzeczy drogich na które ciężko pracowałam. Żyjemy w świecie, gdzie nie jest problemem okraść kogoś w samo południe w centrum miasta. Wolę cykać fotki swojemu jedzeniu z poziomu zacisza własnego domu. Nie musi się taka postawa wszystkim podobać, ale ostatecznie sprzęt należy do mnie i rozporządzam nim wedle własnego gustu. Gdyby mnie okradziono lub zniszczono mi aparat byłabym bardzo smutna. Marszczę wtedy czoło i daję szansę zmarszczkom do bycia na widoku. Dlatego właśnie nie bywam smutna :D 
Z tą właśnie myślą żegnam się w poście, z którego wynika jedno: nie jestem boginią kulinarnych uniesień, ale poradziłam sobie z tym dobrze i nadal jadam naleśniki smażone z miłością!


Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.