Niewiara po polsku

15 listopada
Wśród wielu słów które znam, szczególnie interesujące wydają się być te z początku alfabetu. Antykoncepcja, arogancki, aborcja, asertywny, antynidacja i wreszcie apostazja. Ta ostatnia miała być cudowną bohaterką dzisiejszego wpisu. Ale nie będzie. Nie jestem apostatką, to się wypowiadać w tym temacie nie będę jakoś szeroko. Ale tak wąsko to mogę.

Nosiłam się z zamiarem napisania o apostazji jako takiej od mniej więcej 1,5 roku. Skąd to zainteresowanie tematem? Wyjdźmy na początek z bardzo ważną kwestią wynikającą z Kodeksu Prawa Kanonicznego:
Kan. 748  § 2. Ludzie nie mogą być przez nikogo zmuszani do przyjęcia wiary katolickiej wbrew własnemu sumieniu.
Z czasów wczesnego dzieciństwa i dorastania pamiętam regularne wizyty w kościele. Zarówno ja jak i dzieciaki z mojej szkoły uczęszczaliśmy na religię i katechezy, czy nam się to podobało, czy nie. Tak zostaliśmy wychowani i nikt jako dziecko z tym nie dyskutował. Przyznam szczerze, że katechezy lubiłam do chwili, gdy prowadziła je p. Anna, czyli mniej więcej do końca podstawówki. Jako jedyna umiała zręcznie wybrnąć z naszych trudnych pytań i udzielić na nie sensownej odpowiedzi. Zarówno w gimnazjum jak i liceum lekcje religii przypominały farsę. Nie do końca jestem przekonana, czy dobrym rozwiązaniem było wprowadzenie w moim gimnazjum jako prowadzącego katechezy organisty z tamtejszej parafii. W liceum zajęcia prowadziła siostra zakonna, a później ksiądz. O ile ksiądz podejście do młodzieży miał jako takie, o tyle siostrę wspominam najgorzej. Nie wiem, czy to zesłanie do liceum miało być dla niej karą, ale jestem zdania, że każdy powinien przejść jakąś edukację pedagogiczną, by umieć z młodzieżą dojść do porozumienia. Ona tego nie potrafiła. Zbywała każde jedno pytanie dotyczące trudnych tematów. Liceum to też burzliwy okres w rozwoju młodego człowieka i gdy pojawiają się coraz to nowe pytania chociażby o religię, może warto byłoby się nad nimi pochylić. Siostra tego nie rozumiała i próbowała tłumić ciekawość licealistów. Być może dlatego właśnie jej zajęcia przypominały wizytę w zoo, a sama prowadząca odeszła po roku. 

Z KPK, którego fragment przytoczyłam gdzieś na początku tego wpisu wynika jasno, że nie można nikogo przymusić do przyjęcia wiary. Idąc dalej tym tokiem rozumowania należałoby pokusić się o stwierdzenie, że skoro zmusić do przyjęcia wiary nie jesteśmy zdolni nikogo, nie możemy również zmuszać osoby do trwania w wierze niezgodnej z jej własnym sumieniem. Bardzo nie podoba mi się takie infantylne traktowanie agnostyków lub ateistów przez wierzącą część społeczeństwa. Następuje to często w chwilach dyskusji o ideologii i wierzeniach. Konia z rzędem temu, kto nigdy nie usłyszał od współrozmówcy, że tylko mu się wydaje, że nie wierzy. Albo że utracił wiarę w Boga, ale na pewno ją odzyska. Albo że się buntuje i mu przejdzie. O ile próby tłumaczenia buntem odejścia od wiary katolickiej zrozumiałabym w przypadku nastolatka, o tyle kompletnie niezrozumiałym dla mnie jest umniejszanie komuś, kto ma inne zdanie w temacie wiary. Bo kim ty jesteś, rozmówco, by mówić mi w co mam wierzyć, a w co nie? 
Jestem w stanie zrozumieć frustrację rodziców, którym dziecko mówi, że kategorycznie w boga nie wierzy, do kościoła nie pójdzie i dajże mu święty spokój. Rodzice mają prawo wychowywać swoje pociechy w zgodzie z własnym światopoglądem religijnym i taką postawę dziecka mogą uznać za plamę na honorze i niepowodzenie procesu wychowawczego. Religijność i wiara w cokolwiek jest jednak tak indywidualnym i intymnym przeżyciem, że nie powinniśmy nikogo na siłę do tego namawiać. Pewnie niektórych dziwi takie stanowisko wobec wiary. Domyślam się, że po kimś kto nie uznaje siebie za osobę wierzącą w boga spodziewać się należy chamskiego podejścia i wyśmiewania ludzi, którzy mają odmienne zdanie. Takie myślenie jest bardzo niskie i nieco obraźliwe. Wspólnota kościoła nie ma monopolu na szacunek wobec wiary. Cenię sobie ludzi będących przede wszystkim szczerymi wobec siebie. Wiara dla mnie to przyjęcie wszystkich jej dogmatów i zasad, a nie składanie sobie puzzli i wdrażanie w życie jedynie tego co mi się podoba. Albo jesteś katolikiem na 100% albo nie bądź nim wcale. To tak jak z byciem w ciąży. Albo w niej jesteś, albo nie. Gdy słyszę o ślubach kościelnych wśród osób, które jeszcze kilka miesięcy temu jawnie deklarowały swój ateizm, od razu myślę o hipokryzji wśród ludzi. I nie mam tutaj na myśli sytuacji, gdzie tylko jedna strona nie wierzy, a o parach, które nie wyobrażały sobie przebywania we wspólnocie kościoła, a za sprawą perspektywy zamążpójścia i wystawnego przyjęcia weselnego nagle 'odzyskały wiarę'. Na ile jest to podyktowane szczerymi chęciami, a na ile przymusem rodziny bądź kwestiami zawartości kopert weselnych - nie mnie oceniać. Co i tak nie zmienia faktu, że w tym drugim przypadku to hipokryzja. Tak jak szydercze spojrzenia, gdy ktoś nie idzie w niedzielę do kościoła od osoby która ma nieślubne dziecko. Trochę się chyba zagalopowaliśmy w tym, by osoby o odmiennej wierze traktować jak głupszych od siebie i mniej wartych. Nie czuję się mniej warta czy głupsza od kogoś, kto nazywa siebie katolikiem. Nie czuję się również mądrzejsza od innych ludzi. Mam zwyczajnie inny pogląd na życie i byłabym niesamowicie wdzięczna, gdyby reszta społeczeństwa zajęła się swoim życiem zamiast gmerać w moim światopoglądzie. To gmeranie i wciskanie na siłę doktryn kościelnych w życie osoby o odmiennej wierze jest zwyczajnie nie na miejscu. To, że jest niegodne z Konstytucją to odrębna sprawa, bo tym dokumentem ludzie wycierają sobie aktualnie tyłki. Bo skoro zgodnie z nią piękny kraj nad Wisłą jest państwem świeckim, a na każdym jednym kroku religia miesza się do polityki i życia społecznego, to coś jest tutaj chyba niekoniecznie dobrze. To jednak temat na odrębny wpis. 

   
Apostazją zainteresowałam się kilka lat temu. Przyznam, że dla kogoś, kto definitywnie nie wierzy w boga i nie życzy sobie szufladkowania jako członka wspólnoty chrześcijańskiej jest to doskonałe narzędzie do dokonania zmiany. Nie jest to jednak proces łatwy, ani lekki ani przyjemny. Bynajmniej tak to wygląda z opisów i wrażeń osób, które tego aktu dokonały, bądź dokonać chciały. Człowiek musi bowiem zrobić sobie wycieczkę z aktem apostazji do swojej parafii, gdzie wbrew pozorom obszernie powinien wytłumaczyć swoją decyzję. Co się dzieje w chwili, gdy proboszcz ów parafii zacznie delikwenta przekonywać do powrotu do kościoła? Co jeśli za nic nie da mu się wyperswadować możliwości, że być może apostata sobie nie życzy próby nawracania? Czy ksiądz przekracza swoje "uprawnienia"? Choć nieładnie mi tutaj brzmią uprawnienia i  wolałabym zastąpić je czymś na kształt "kompetencji w posłudze".

Apostazja na pewno nie jest narzędziem dla osób niezdecydowanych i nieokreślonych w swojej religijności. Wbrew pozorom, wedle tego co dotychczas o samym procesie apostazji przeczytałam, nie musi to być proces nieodwracalny. Co prawda kojarzy się z aktem ostatecznym odstąpienia od wspólnoty kościoła. Nie sądzę jednak, by jakikolwiek duchowny bronił powrotu w kręgi wiernych osobie, która odnalazła swojego boga ponownie. Nikt nie mówił, że los się nie może odmienić, a nie wszystkie decyzje życiowe są nieodwracalne. Ważne natomiast, by jakakolwiek miałaby być to decyzja dotycząca wiary, powinna być przemyślana i zgodna z własnym sumieniem. Nie z sumieniem rodziców, czy społeczeństwa. Nazbyt często słyszę wokół siebie, że sakramenty przyjmować powinno się 'dla świętego spokoju'. Jestem odmiennego zdania ponieważ postępowanie wbrew własnym zasadom zaburza jasność myślenia. Jak można być wobec siebie szczerym, a mimo wszystko nie umieć zamanifestować faktu, że chcemy podążać własną drogą? Czy presja społeczeństwa nadal jest tak silna, by kierunkować człowieka na chowanie głowy w piasek? Działając pod dyktando wypracowanych oczekiwań i nierzadko przymusów społecznych do zachowań typowych dla osób wierzących a dokonywanych przez ateistów lub agnostyków nie jest niczym innym jak fałszem. Czy to z kolei, ten pęd za wykazaniem, że żyjemy w katolickim kraju, nie jest przypadkiem swego rodzaju fanatyzmem religijnym? Czy nie jest objawem słabości człowieka poddawanie się zasadom, w które nie wierzymy? Osoby innych wyznań bądź nie uznający jakiejkolwiek siły wyższej ponad człowiekiem nie powinny godzić się na takie rozwiązanie. Niekoniecznie ma to oznaczać apostazję. Chodzi bardziej o świadome życie w oparciu o własny system wartości. System który się szanuje i w którego istnienie, cel i sens się wierzy. Nie w to, co ktoś nam narzuca. Nasze życie jest nasze i nikt nie powinien sobie rościć prawa do jego kierowania wedle własnych zachcianek i światopoglądu.

Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.