Nieporadnik życiowy: nie wolno wam mieszkać ze sobą przed ślubem

Nie pożądaj łoża mego, spadaj do swego własnego
Takimi słowami odprawiłaby z kwitkiem niewiasta jeszcze kilkadziesiąt lat temu swego lubego. 


Dzisiejszy post jest niejako ukłonem w stronę nowoczesności, która patrzy łaskawie na pary żyjące w konkubinacie oraz takie, które widząc perspektywę małżeństwa nie boją się zamieszkać ze swoją połówką. I na wypadek, gdyby podniosły się głosy, że pewnie za mąż się wydaję, toteż to czyni okazję doskonałą do pisania o ślubach, śpieszę donieść, że nie. Wygrzebałam starego niepublikowanego dotąd posta, odkurzyłam nieco i dodałam od siebie wszystko to, co najlepsze. I najgorsze też, bo takie mieszanki doskonale się czyta (tak słyszałam). Gdybym jednak zamążpójściem była zainteresowana żywo, być może skrobnę o tym słów kilka. Albo nie. Każdy ma bowiem swoją granicę w dzieleniu się swoim życiem ze światem. Ale do rzeczy...

fot. unsplash.com


Mieszkanie ze sobą przed ślubem w moim odczuciu jest potrzebne i powinno być powszechne. Zdaję sonie przy tym sprawę, że w ideologii judeochrześcijańskiej nie jest mile widziane współdzielenie łoża przed ślubem. Niemniej jednak ludzie to czynią, jedni spowiadając się i otrzymując rozgrzeszenie, a inni nie. Mam wrażenie, że czasem ludźmi kieruje obawa przed mieszkaniem razem przed ślubem właśnie dlatego, że nagle bańka może pęknąć i okaże się, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Te utarte schematy, że jak mężczyzna kobietę ujrzy bez makijażu i w wymiętej bluzce to natychmiastowo się odkocha, o ile dla mnie są śmieszne, dla pewnej grupy kobiet mogą stanowić barierę nie do przeskoczenia. Stoję na stanowisku, że nie kupuje się kota w worku. I to jest moje zdanie, zakończone mocną kropką. Ono jest moje i pasuje mnie i pewnie jakiejś grupie ludzi z mojego otoczenia. Ale nie musi pasować nikomu innemu i w zasadzie jest mi głęboko obojętne, czy ktoś ten pogląd podziela czy nie. Byleby mnie nie obrażał wyrażając swój sprzeciw, bo chamstwa nie zniosę.  Zaraz mi powiesz, że druga połówka może wziąć nogi za pas i uciec w popłochu przy życiu na kocią łapę. I co w tym złego? Jeśli ma odejść, niech zrobi to PRZED, a nie PO ślubie. Małżeństwo ukazywane poprzez stawianie bana na zrezygnowanie z relacji w każdej chwili jest niewłaściwe. Nie strach powinien ludźmi kierować, których łączyć chce wspólna przyszłość. Małżeństwo jest dobre, wszak rozliczać podatki możemy razem. No i te kredyty, o których już co nieco pisałam. ;) A tak zupełnie serio: małżeństwo nie uczy kompromisu. Kompromisy należy wypracować przed nim. Związek formalny dwojga ludzi oparty na strachu, lęku przed odrzuceniem bądź samotnością i współczuciu skazany jest na niepowodzenie. Człowiek w życiu dąży do tego, by osiągnąć swój indywidualny poziom szczęścia. Jeśli dla kogoś takim poziomem jest strach i frustracja - spoko. Ale szczerze? Rzadko tak właśnie jest. I mimo, że co chatka to zagadka i każdy związek na zewnątrz wydaje się doskonały, a partnerzy jedzą sobie z dzióbków, dziwnym zrządzeniem losu poziom konfliktów i rozpadów w tych związkach jest wyższy u osób, które wstrzymywały się ze wspólnym zamieszkaniem. Do tej grupy wrzuciłabym również małżeństwa z przymusu, bądź co bądź aktualne stany rzeczy dzielących się w naszej rzeczywistości. Przymus wynika z pojawienia się nowego członka rodziny, zupełnie nieoczekiwanego, niestety równie często niechcianego. Czasem być może nawet z gwałtu o którym nie wiedział nikt. Dziecko nie jest niczemu winne, natomiast należałoby postawić sobie pytanie, czy wiązanie się i pozostawanie w więzi pseudorodzinnej jest dla dziecka istotne, jeśli jest ona dysfunkcyjna? A jest dysfunkcyjna, bo rodzice są ze sobą, choć tego wcale nie chcieli. Ciągła presja i frustracja może rodzić ryzyko pojawienia się pewnych uzależnień lub przemocy. Takiego dobra potrzebuje dziecko do prawidłowego rozwoju? No nie sądzę... 

Mieszkanie ze sobą pozwala poznać się tak naprawdę. I nie chodzi mi o wpadanie w furię nad rozrzuconymi skarpetami na podłodze. Ani o sceny jak z 50 twarzy Grey'a. Uczymy się razem funkcjonować, co rzecz jasna ma różne odcienie. Synchronizujemy swoje życia i dopasowujemy tak, by czas prywatny móc spędzać ze sobą. Odgadujemy wspólne pasje. Pozbywamy się złych nawyków każdego z nas i wprowadzamy nowe. Jesteś ze sobą, dla siebie i obok siebie. Mieszkanie ze sobą zagruntowuje miłość i dobry wybór lub wskazuje, że fundament związku jest wadliwy. To co człowiek zrobi po wyciągnięciu takich wniosków jest tylko i wyłącznie jego indywidualną decyzją. 

Dla mnie jedno jest jednak pewne: jeśli ktoś mówi Ci, że nie możesz z kimś mieszkać, bo jest to niewłaściwe, to niewłaściwa jest osoba, która Ci to mówi. 



Korzystając z okazji, że to ostatni wpis w tym roku, życzę wszystkim udanego zakończenia mijającego roku. Oby następny był lepszy i obfitował we wszystko to, czego chcemy od życia! 


2 komentarze:

  1. Uwielbiam Twój zdrowy rozsądek - i zgadzam się ze wszystkim, co napisałaś o mieszkaniu razem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mieszkałam przed ślubem z chłopakiem i nie jestem dumna z tego powodu. Przy miałabym kiedyś taki stan wiedzy, świadomości i wiary jak obecnie, zdecydowałabym się nie mieszkać razem przed ślubem. Przyzwyczajając mężczyznę do tego, że może mieć to, co jest zarezerwowane dla związku małżeńskiego, to zgoda na uprzedmiotowienie jej samej i zbliżenia. Przyzwolenia udziela sama kobieta...
    Bardzo polecam bardzo na luzie cykl wykładów OP Adama Szustaka:
    https://youtu.be/yeu2-x4UOZQ?t=23m37s

    OdpowiedzUsuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.