Chorutkowy przegląd publiczno-zdrowotny, czyli jegomość choroba

Ośmielam się myśleć, że chorować nie lubi nikt. Nie tylko dlatego, że będąc na niechlubnym L4 zarabiamy mniej. Bardziej chodzi o tą nijakość, bylejakość i wszystkojedność człowieka w takich chwilach. Dla mnie chorowanie to też okazja do spoglądania lekarzom na ręce. Z zasady mają być to Mietełaręce, które leczą - łapka w górę, kto oglądał Zbyszka Nowaka i nie wznosił uroczyście dłoni w ekran telewizora. Przeważnie w tych rzadkich momentach gdy choroba zwala mnie z nóg, przypominam sobie, dlaczego kiedyś wybrałam studia na kierunku takim, a nie innym. Studia miały zrobić ze mnie perfekcyjną menedżerkę ochrony zdrowia. Dumnie szłabym korytarzem po ministerialnej posadzce, siejąc postrach podwładnych. Edukowałabym lud ciemny i jasny o blaskach i cieniach polskiej opieki zdrowotnej. Plewiłabym to nierozsądne przekonanie zarówno pacjentów, jak i pracowników publicznego sektora ochrony zdrowia, że pacjenta traktować należy byle jak. 
chorobowa bylejakość, taka sobie niewyraźność



Zazwyczaj konkluzja takich wypadów do lekarza jest jedna: ciężko jest trafić na kogoś, kto rzeczywiście pacjenta wysłucha, wypyta o wszystko i zasugeruje metodę radzenia sobie z problemem. Nie palę się wcale, by pałętać się jak hipochondryk od przychodni do przychodni. W minionym roku placówki świadczące dla mnie usługi POZ zmieniałam dwukrotnie. Teraz, w nowym roku, szykuje się kolejna zmiana. Wszystko tylko i wyłącznie dlatego, że dostępność do świadczeń zdrowotnych nie jest taka, jakiej oczekuję. Osobną kwestią jest, że poziom diagnostyki też nie jest powalający. Po co więc mam trwać w marazmie publiczno-zdrowotnym, skoro prawo daje mi wolną rękę w wyborze lekarza? Dwukrotnie w ciągu roku kalendarzowego każdemu ubezpieczonemu osobnikowi niezależnie od jego płci przysługuje prawo do zmiany lekarza POZ. Każda kolejna zmiana wiąże się z opłatą za dokonanie tej zmiany. Nie ma też potrzeby informowania placówki, z której usług rezygnujemy w ramach współpracy z NFZ - wystarczy wypełnić deklarację w nowej placówce, do której chcemy być zapisani. Środki na pokrycie naszego "leczenia" wędrują sobie za nami. Ponadto aktualnie ze świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych mogą korzystać również osoby nie posiadające uprawnień. Resort zdrowia uzasadnia takie rozwiązanie potrzebą szerszej dostępności do świadczeń dla pacjentów przy nagłym pogorszeniu stanu zdrowia, niezależnie od ich sytuacji materialnej warunkującej posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego. Nie zapominajmy jednak, że wszyscy składamy się niejako na wszystkich pacjentów - również tych, którzy nie mają ubezpieczenia i będą korzystać ze świadczeń w mniejszym lub większym stopniu. 


Jestem typem pacjentki, która czyta ulotki leków, które stosuje. Niektórzy się uśmiechają, gdy wertuję te małe upierdliwie złożone książeczki upchane na siłę w kartoniku z tabletkami. Mnie jednak interesują te treści zważywszy na fakt, że niektóre produkty lecznicze wchodzą nieoczekiwanie w interakcje nawet z lekami przeciwbólowymi. Albo nagle okazuje się, że mimo informowania lekarza o nietolerancji tetracyklin (np. doksycyklina) albo beta-laktamów (np. penicylina) dostajesz produkt z tej grupy leków, która cię uczula. Nauczona doświadczeniami, kiedy kilka lat temu w ciągu 1,5 miesiąca przeszłam 4 (słownie:cztery) antybiotykoterapie, a dopiero na etapie przedostatniej po mojej skromnej sugestii, że może warto antybiogram wykonać, co by pani doktor wiedziała, z czym walczy, ulotki czytam zawsze. Ale ulotka to nie tylko informacja o tym, jak działa produkt i jakie ma interakcje z innymi lekami. To też cenne źródło informacji o działaniach niepożądanych. Błędnym jest lekceważenie nawet subtelnych sygnałów organizmu, który reaguje w nietypowy sposób na antybiotykoterapię. Na przykład niewiele osób wie, że biegunka występująca przy stosowaniu niektórych leków może świadczyć o początkach rzekomobłoniastego zapalenia jelit. Brzmi strasznie, prawda? 

Jestem też trudną pacjentką. Dlaczego? Jak już łaskawie idę do lekarza, to zawsze mam jakąś teorię, co mi dolega. Zawsze pamiętam wszystkie antybiotyki, które na mnie nie działają lub nasilają objawy chorobowe, aby przypadkiem nie wypisano mi ponownie czegoś, co mi zaszkodzi. Często też nie zgadzam się z diagnozą i dyskutuję z lekarzami. Oni naprawdę mnie nie lubią! Nie wynika to z jakiejkolwiek złośliwości czy zgryźliwości, a jedynie z tego, że na tyle znam swój organizm, że wiem jak reaguje i co dla mnie jest normalne, a co nie. Na ten przykład gorączka: dla mnie niewyobrażalnym jest nie próbować obniżyć gorączki na poziomi 39 stopni utrzymującej się 2 dni z rzędu. Są natomiast lekarze, wedle opinii których gorączka to objaw odpowiedzi systemu immunologiczego organizmu i jest to reakcja pożądana, na którą nie powinniśmy wpływać żadnymi preparatami. I wszystko byłoby spoko, gdybym ja sobie przy takiej na ten przykład gorączce mogła leżeć odłogiem i dogorywać. Ostatnim razem przy gorączce akurat miałam urlop, więc pół biedy. Ale co do zasady gorączka nie jest stanem pożądanym ani chcianym, toteż nic dziwnego że człowiek jak najszybciej chce się jej pozbyć. A potem i tak usłyszałam od lekarki, że co ja sobie myślałam, że zbijając gorączkę jakkolwiek sobie pomogę? Naprawdę takie komentarze ze strony personelu medycznego nie są ani potrzebne, ani miłe. Nic nie wnoszą poza tym, że pacjenta traktuje się obcesowo i przedmiotowo. 


Dla wszystkich tych aspektów chorować nie lubię i unikam jak ognia białych fartuszków.


Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.