Marszem na Strajk Kobiet marsz!

Gdy ktoś mnie pyta, jak wyobrażam sobie fanatyka religijnego, mam przed oczami jeden jedyny obraz. Obraz ten przedstawia człowieka z transparentem nad głową, a którego mogę wyczytać, że tylko jego bóg jest prawdziwy i jedyny. Na szyi ma przewieszony monstrualnej wielkości głośnik z którego dochodzą śpiewy i głoszona przez niego prawda jedyna, prawdziwa i właściwa. Od zwyczajnego, wierzącego w swojego boga człowieka fanatyka dzieli ogromna przepaść. Idealizowanie jednej prawdy głoszonej ponad drugą. Właśnie to mnie niemiłosiernie mierzi i wiem, że fanatyk nie będzie dla mnie partnerem do rozmowy. Wiem też, że jutro długo szukać fanatyków nie będę podczas Strajku Kobiet.





Mam na głowie dużo zmartwień. Takich typowych dla mojego wieku, pewnie też wykształcenia i sytuacji ekonomicznej. Dodatkowo martwi mnie bardzo narastająca fala hejtu. Hejtu na kobietach przede wszystkim. Jawnie nie podoba nam się, że ktoś, ktokolwiek, w imię swojego światopoglądu próbuje zmienić prawo dla poparcia swoich celów. Tak samo nie podobają mi się akty terroryzmu w imię religii, tak i tutaj - w przypadku narzucania mi określonej ideologii jako jedynej, prawej i sprawiedliwej rzecz jasna - formy prowadzenia życia, mogę wyrazić swój sprzeciw. Żeby była jasność: ja bardzo szanuję osoby, które mają odmienne poglądy. Miło jest mi odbywać, choć rzadkie niestety, rozmowy i dysputy co do naszych wizji świata i społeczeństwa. Częściej bowiem spotykam się z hejtem. Z obrzucaniem mnie wściekłym spojrzeniem. Z niemiłymi słowami pod adresem jeśli nie mnie samej, to grupy ludzi prezentujących zbieżne do moich poglądy. Jedyne, czego oczekuję w zamian to takiego samego traktowania - z szacunkiem naprawdę ładnie wychodzi się nie tylko na zdjęciach. 

Partnerstwo nie dla fanatyka


Ja niczyjego boga nie obrażam. Nie wchodzę nikomu z butami do domu - no chyba, że mnie tam zaprasza. Nie wchodzę do salonu, nie grzebię w komodzie. Nie zaglądam pod pościel, ani nie sprawdzam, co kto ma w majtkach. Wolnoć ziomku w swoim domku! Tegoż samego oczekuję od innych ludzi. Bądźmy bardziej życzliwi. Dlaczego jest tak, że jak trafiasz na wrażliwe społecznie tematy typu in vitro albo terminacja ciąży, od razu fanatyk wyskakuje z podniesionym głosem, że nareszcie rząd prawy i sprawiedliwy rozprawi się z 'sadomią i gomorią'? O seksie wiemy nawet z rycin w jaskiniach, więc o co ten szał? Dlaczego nauczanie o seksualności, która przypominam jest integralną częścią życia KAŻDEGO człowieka, mamy nie nauczać w ramach obowiązkowych zajęć? Z jakich powodów edukacja seksualna jest spychana na margines edukacji w ujęciu całościowym? Każdy jeden człowiek powinien znać podstawowe zagrożenia wynikające z niezabezpieczonych stosunków, a dziecko już od najmłodszych lat powinno uczyć się odróżniać zachowania normalne od dewiacji i protestować, jeśli ktoś przekracza ich sferę osobistą. Czemu to tak trudno zrozumieć? Nie musimy przecież od razu ucinać zajęć religii, choć nieco dziwacznym na ten moment uznaję przyjmowanie optymistycznego założenia, że na religię uczęszcza z własnej nieprzymuszonej woli więcej niż połowa uczniów wszystkich typów szkół. Tak sobie gdybam i nie wyciągam do tej notatki żadnych badań potwierdzających moje tezy. I robię to z dwóch powodów: raz, że jak mi się trafi czytelnik - fanatyk to i tak by nie uwierzył, a dwa że mam lenia i nie chce mi się grzebać w rezultatach na Pubmedzie. Jak kto chce sobie poczytać o badaniach, to niech czyta moją pracę dyplomową i inne publikacje o zdrowiu reprodukcyjnym w Polsce. Problemem fanatyka, tym co spędza mu sen z powiek,  jest chęć ujmowania edukacji w modelu holistycznym, czyli patrzenie na przykład na życie seksualne nie przez pryzmat grzechu i czegoś złego, poddaństwa kobiety pod władzę i kontrolę mężczyzny, a przez korzyści dla obojga partnerów. Model holistyczny, z powodzeniem rozwijany w krajach zza zachodniej granicy i w Skandynawii, zwraca szczególną uwagę na zagrożenia związane z aktywnością seksualną. I tutaj dla fanatyka zaczynają się schody. Jeśli edukacja seksualna uczy chociażby, że kobieta i mężczyzna są równorzędnymi partnerami i potrzeby obojga są na takim samym poziomie, burzymy wypracowany patriarchat budowany latami w domu i na kościelnych kazaniach oraz pogadankach przy okazji nauk przedmałżeńskich. Równorzędny partner ma do powiedzenia tyle samo, a czasem nawet więcej niż ta druga strona. A przecież nie po drodze jest to konserwatywnemu modelowi rodziny (!). Strach pomyśleć, że może i za konkubinaty się wreszcie ktoś weźmie i będziemy płonąć na stosie za brak ślubu udzielonego przez kapłana? Któż to wie, skoro zmierzamy w bardzo niebezpiecznym kierunku z naszym prawodawstwem? 

Niby to takie śmieszki - heheszki, ale jest to straszna perspektywa. Że też w demokratycznym, pseudo-świeckim państwie, miliony kobiet będą musiały kolejny raz wyjść na ulicę manifestować swoje wkurwienie na te rządowe zakusy na wolność i godność ludzi. Bo umówmy się, że jeśli w zespole ekspertów MEN mamy panią profesor, której słowo daję, nie mam pojęcia kto przyznał tytuł profesora - to edukacja seksualna będzie miała się źle. Jeśli w zespole ekspertów wspomagających opracowanie standardów opieki okołoporodowej ma być Chazan, to ja w tym kraju dziecka rodzić nie chcę. Jeśli blokujemy dostęp do antykoncepcji awaryjnej, postkoitalnej, to umówić się możemy, że przynajmniej w teorii ciąż będzie więcej. Ile jeszcze dzieci znalezionych w beczkach, zakopanych w ogródku lub pod drzewem trzeba znaleźć? Ile pobić niemowląt i małych dzieci ma nas wzruszyć do łez przy wieczornych wiadomościach, żeby wreszcie do niektórych, opornych umysłów dotarło, że to co robi ten rząd jest zwyczajnie i po ludzku złe? Że dobro obywateli mają w nosie, a tak naprawdę spłacają swój dług kościołowi za bogaty służalczy elektorat? Naprawdę pozwolimy sobie, żeby żyło nam się gorzej? No nie pozwolimy, bo Polska jest kobietą. Silną i niezależną. O tą niezależność jeśli przyjdzie nam walczyć, pójdziemy i walczyć będziemy. Nawet jutro.





Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.