'Jestę' marną blogerką urodową, bo nie mam kalendarza
Grudzień to prawie jak końcówka roku. Ten rozpoczynający się właśnie miesiąc będzie tak ekspresowym i intensywnym czasem w tym roku, jakiego nie miałam do tej pory.
W zeszłym roku bardzo żałowałam, że nie zainteresowałam się kalendarzami adwentowymi. Rok temu obiecałam sobie, że tym razem zainwestuję w jakiś fajny kalendarz świąteczny marki kosmetycznej, by każdego dnia odkrywać jakieś nowe produkty. I wiecie co? Przeszło mi :) Przeanalizowałam sobie mój prywatny budżet i uznałam, że w tym roku jeszcze nie zainwestuję w ten sposób w rozwój bloga. Także sorki, ale w tym roku kalendarzy świątecznych na blogu nie będzie :)
Jednocześnie z ochotą oglądam instastories innych blogerek, gdzie codziennie pojawiają się nowe propozycje kosmetyków z kalendarzy adwentowych. Sama jednak nie zdecydowałam się na zakup takiego kalendarza, a nie zdarzyło się, bym takowy otrzymała. Choć fakt faktem przeprowadziłam się i nikomu z branży nie jest znany mój nowy adres - co powinnam czym prędzej nadrobić.
W sklepach już po 1 listopada pojawiły się czekoladopodobne mikołaje i choineczki. Ja jakoś tej atmosfery świąt ani magii nie czuję. Nie myślę ani o ozdobach świątecznych, ani o prezentach, o których de facto warto byłoby zacząć myśleć. Nie czuję tego świątecznego ducha i nie jest to pierwszy rok, gdy tak jest. Najchętniej zresztą chyba przespałabym ten okres, wtulona w ukochaną osobę, popijając mleko z miodem i opcjonalnie czosnkiem lub herbatę z pomarańczą i goździkami.
Aktualnie bardzo dynamicznie rozwija się kwestia przeprowadzki i wszystko idzie zgodnie z planem, co na pewno zaskoczy wszystkich niedowiarków i 'życzliwych', którzy nie wróżyli sukcesu tej operacji. Za cel założyłam sobie bycie u siebie już bardzo niedługo i nawet gdyby świat miał się skończyć jutro to ja swoje założenie zrealizuję. A im częściej słyszę, że to mało prawdopodobne, tym mniej chce mi się z ludźmi rozmawiać. Nie rozumiem fenomenu niedowierzania, że mieszkanie można wykończyć w 3 tygodnie do stanu nadającego się do zamieszkania.
Najbliższe 4 tygodnie będą też o tyle trudne, że jestem maksymalnie wyłączona z uczestniczenia w pracach wykończeniowych i wszystko pozostaje na głowie mojego Wybranka Serca, który daje z siebie 200% zaangażowania, siły i determinacji, bylebyśmy mogli swój plan zrealizować. Moja rola ogranicza się do wybierania i zamawiania tego, co zamówić należy, a on biedny to wszystko targa i znosi dzielnie moje wszystkie fochy i złośliwości.
Grudzień zaś przywitałam z przeziębieniem, które położyło mnie do łóżka jeszcze bardziej niż cała dotychczasowa ciąża. Najgorsze, że w tym tygodniu jest jeszcze kilka spraw do załatwienia "na mieście", które czekać nie mogą, a do których jesteśmy potrzebni oboje.
A co do samej ciąży to w związku z jej powolnym zmierzaniem do rozwiązania mój instynkt macierzyński i chęć wicia gniazda jest na coraz wyższym poziomie. Za tym idzie też to parcie do przeprowadzki, by w swoim własnym domu przygotować się na ten moment. I tak naprawdę funkcjonuję w poczuciu bycia niezrozumianą w tej kwestii. Podobnie zresztą jest w kontekście tego, że przez pierwszy czas od pojawienia się Borówki nie chcę, by pomagano nam w opiece nad nią. Jako rodzice powinniśmy nauczyć się obsługi własnego dziecka i wydaje mi się, że jest to naturalna potrzeba. Czy to będzie tydzień, czy miesiąc - trudno powiedzieć. Zmienił się nieco wygląd mojego ciążowego brzuszka, ale myślę, że słitaśne selfie z brzuchem zrobię sobie, gdy już będę u siebie. W przychodni ostatnio pani w rejestracji przy zapisie na wizytę kontrolną w ciąży nawet nie zauważyła, że w niej jestem - co naprawdę jest trudne, bo co jak co - ale brzuszek ciążowy to ja mam i nie da się go przeoczyć w przychodni (bo w sklepie, czy autobusie to już inna historia).
Swoją drogą czytałam ostatnio ciekawy artykuł dotyczący wychowania dzieci i zmuszania dzieci do różnego rodzaju zachowań. Szczególnie teraz w okresie świąt - kto nie pamięta sytuacji z dzieciństwa, gdzie na dzieciach wymusza się dawanie buziaków i przytulanie do cioć i wujków, których widzi się pierwszy czy drugi raz w życiu. Dziecko jest przerażone i nie chce witać się z obcym, a rodzina w większości przypadków zamiast zachęcić małego człowieka do poznania członka rodziny i dawania dziecku wyboru, czy chce się spoufalać z kimś, kogo widzi pierwszy raz - wymuszają określone zachowania - często też pod groźbą kary lub zachętą w postaci cukierków. I tutaj pojawia się pytanie: Czy powinniśmy zmuszać dzieci w takiej sytuacji jak opisana powyżej, by robiły coś wbrew sobie tylko dlatego, że "tak trzeba"? Potem wyrasta się w przeświadczeniu, że wiele rzeczy należy robić lub robić wypada, mimo że naprawdę nie ma ku temu żadnego innego logicznego wytłumaczenia. Standardowo zresztą ja robię na opak i w swoim życiu robię to, co uważam za stosowne, kierując się bardziej dobrem własnym niż komfortem zaspokajania oczekiwań społecznych. Nie będę jednak przepraszać za to, jakim jestem człowiekiem i jaki mam charakter. Jeśli kogoś bardzo mierzi typologia moich zachowań, to to jest to wyłącznie jego sprawa. Ja się czuję ze sobą dobrze i żyję w zgodzie z własnymi przekonaniami. To jest właśnie puenta dzisiejszego wpisu, który typowo dla mnie - w tytule jest o zupie, a w treście wychodzi, że jednak o ... czymś innym :)
Brak komentarzy: