Mój Czarny Protest
Pisałam kilka miesięcy temu pracę konkursową o Czarnym Proteście. Nie wygrałam, nie zajęłam elitarnego miejsca, ale mój głos się liczy.
Mój Czarny Protest rozpoczął się kilka lat temu. Już na
studiach interesowałam się zdrowiem seksualnym i prokreacyjnym.
Stare,
poszarzałe tomisko „Seksuologii” Imielińskiego pochłonęłam w kilka dni. Jako
studentka uczelni medycznej w stolicy, której zresztą nie ukończyłam,
przygotowywałam się do napisania pracy dyplomowej. Za promotora wybrałam doktoranta,
z którym miałam już styczność podczas zajęć. Zasugerowałam się jego stosunkowo
młodym wiekiem. Myślę, iż dzieliło nas nie więcej niż 10 lat. Celowy był ten
właśnie wybór, z uwagi na koncepcję mojej pracy dotyczącej praw kobiet w
zakresie zdrowia reprodukcyjnego w Polsce. Jakież było moje zdziwienie, gdy po
wymianie kilku wiadomości e-mail, w zaawansowanym etapie pisania, wyczytałam
jeden komentarz do mojej pracy dyplomowej. Fragment oceniony przez rzeczonego
promotora dotykał problemu przedwczesnego zakończenia ciąży u małoletniej. Nie
było tam przykładu z kosmosu tudzież odmętów Internetu - ot przytoczony
fragment ustawy, wokół której debatujemy po dziś dzień. Szanowny pan promotor
uznał, iż niedopuszczalnym jest, by wskazywać na jakiekolwiek życie seksualne
małoletniej, gdyż dziewczynki w tym wieku nie prowadzą takowego. Przyznam
szczerze, że bardzo zabolała mnie taka analiza stanu prawnego poczyniona przez bądź,
co bądź – mojego wykładowcę. Otworzyło mi to oczy na smutną prawdę: w tym kraju
ciężko jest myśleć inaczej niż poprzez zakorzeniony społecznie wizerunek kobiety,
jako istoty podległej i niesamodzielnej. Na nic zdały się moje argumenty –
promotor nawet nie zerknął na cytowaną ustawę, a i tak uparcie trwał przy swoim
zdaniu. Jeśli wykładowca uczelni medycznej ma tak rażące braki merytoryczne w
zakresie prawa do przerwania ciąży, to jaką wiedzę przekazuje studentom.? Opiera
się na własnej ideologii czy na przesłankach wynikających z licznych badań? Nie
udało mi się znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Same studia i pracę opisującą
szeroko poziom zdrowia reprodukcyjnego w Polsce napisałam na innej uczelni, pod
opieką osoby, która temat zna od podszewki. Studiuję nadal i ku mojemu
zaskoczeniu nawet wśród studentów panuje przekonanie, że problem dostępności
antykoncepcji, standardu opieki okołoporodowej, aborcji – nie istnieje lub nie
jest zbyt istotny.
Czarny Protest nie jest dla mnie tylko kartką w kalendarzu, kiedy robi się
głośno o prawach kobiet i mężczyzn. To ruch społeczny, który wierzy i ufa
rozwojowi cywilizacyjnemu świata i pragnie, by w kraju nad Wisłą szanowano i
przestrzegano praw prokreacyjnych i seksualnych. Doskonale pamiętam sobotę, 1
października minionego roku. Mieszkam na drugim końcu miasta i na Wiejską
jechałam prawie godzinę. Na każdym kolejnym przystanku dosiadali się
pasażerowie w czerni. Nie tylko kobiety, ale też mężczyźni bardzo aktywnie
brali udział w wydarzeniach pod Sejmem RP. Pod gmach przyszli wszyscy: piękni,
młodzi, starzy, przeciętni, bogaci i mniej zamożni. Wszyscy dla wspólnego celu:
poszanowania naszych praw. Mam wrażenie, że gdy mówimy o antykoncepcji,
terminacji ciąży, prawie do badań prenatalnych, czy o przemocy w rodzinie –
wszędzie pojawia się tylko sylwetka kobiety. A gdzie ci mężczyźni? Dlaczego ich
rola medialnie jest marginalna? To nieco śmieszno- straszne, gdy w mediach nie
pokazuje się panów towarzyszących kobietom w protestach, za to bardzo chętnie
przywołuje się opinie i osądy innych mężczyzn, dyskredytując nas w oczach
świata. Tyranizuje się kobiety, które tak ja ja uważają, że możemy decydować
same o sobie i swojej seksualności. Nie musimy poddawać się patriarchalnej
wizji społeczeństwa, tak pielęgnowanej przez niektóre środowiska i uznawanej za
jedyną właściwą. Nie podoba mi się kłamliwe wkładanie kobietom w usta słów
jakobyśmy wszystkie były zwolenniczkami terminacji ciąży, tym bardziej przy
używaniu nieprawdziwych skrótów myślowych nazywając nas morderczyniami. Za
każdym razem, gdy słyszę wypowiedź w tym tonie wiem, że ten kto wypowiedział te
słowa kompletnie nie zna problemu. Istotą walki o prawa reprodukcyjne nie jest,
byśmy obligatoryjnie musiały terminować ciąże, a byśmy mogły same o tym
decydować. Podobnie rzecz się ma z dostępnością antykoncepcji postkoitalnej,
która nie jest gamą produktów wywołujących poronienie. Szafowanie pojęciem
antynidacyjny i stawianie przy tym znaku równości z poronieniem wywołuje we
wrażliwej i mniej oczytanej części społeczeństwa lęk i tym silniejsze
nastawienie na ochronę życia poczętego, im częściej tego typu hasła są
słyszalne. Słownik języka polskiego nie znalazł definicji tego słowa, aczkolwiek
nie trzeba mieć tytułu doktora nauk medycznych, by takowy stworzyć w oparciu o
publikacje medyczne. Nie jest też prawdą, że taka antykoncepcja byłaby
stosowana przez młode dziewczyny jak dropsy.
Nie godzę się również, by jak ujął to niedawno Roman Giertych „Minister
Zdrowia kierował się encykliką”. Rolą ministrów nie jest podporządkowywanie
społeczeństwa pod własne widzi mi się lub ideologię sprzymierzeńców, a
czynienie prawodawstwa polskiego zgodnego z prawami człowieka. Wszystko to
powinno funkcjonować z poszanowaniem poglądów religijnych całego społeczeństwa,
a jak powszechnie wiadomo, przynajmniej na papierze, jesteśmy krajem świeckim. Dopóki
nie jesteśmy państwem wyznaniowym, nie można prawa dostosowywać do konkretnej
doktryny religijnej, mając w nosie wszystkich, którzy myślą i wierzą inaczej. Uwiera
i mierzi mnie brak szacunku wobec kobiet. Wszystkie próby pozbawienia kobiet i
mężczyzn kontroli nad własną seksualnością coraz bardziej odseparowują Polskę
od nowoczesnej, zachodniej Europy.
Zwolennicy zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej najchętniej wycofaliby z rynku
krajowego wszystkie produkty lecznicze o działaniu antykoncepcyjnym. Twierdzą,
że kieruje nimi przesłanka troski o zdrowie kobiet. W licznych publikacjach
grup pro-life powtarza się twierdzenia o przedmiotowości kobiety, o tym że jest
narzędziem w rękach koncernów farmaceutycznych, etc. Chętnie zadałabym pytanie
wyznawcom tej filozofii życiowej: czym w takim razie jest wycofanie
antykoncepcji awaryjnej bez recepty, jak nie uzależnieniem pacjentki od zasobów
jej budżetu i determinacji do zażycia takiego środka? W dużym mieście
znalezienie lekarza w sytuacji awaryjnej i wykupienie recepty nie jest trudne.
Schody pojawiają się w mniejszych miasteczkach i na wsiach. Co powinny zdaniem ruchów
pro-life uczynić tamte kobiety? Czekać na rozwój wypadków, w tym niechcianej
ciąży? A ciąże z gwałtów, co z nimi? Ludzie, którzy jak twierdzą dbają o
podmiotowość kobiety, próbują zmuszać je do rodzenia dzieci. Zmuszanie kobiety
do heroizmu i przy okazji czyniąc z niej inkubator, bez wolnej woli i prawa do
własnego zdania – to właśnie ma być znamienity przykład podmiotowości? Czytając
i próbując rozmawiać z ludźmi o takich poglądach, mam wrażenie obcowania z
osobą z rozdwojeniem jaźni. Z jednej strony podnosi argumenty o tym, jak
farmaceutyka manipuluje rozrodczością i jakim jest złem uzależniającym kobiety,
a z drugiej nie widzi nic złego w tym, by czynić z kobiet worek rozpłodowy.
Brak komentarzy: